Każdy, kto choć raz wszedł na siłownię, kliknął w fitnessowego TikToka albo wpisał w Google frazę „jak schudnąć szybko”, natknął się na obietnice cudów. Szybka redukcja w 7 dni, mięśnie jak z okładki w miesiąc, spalanie tłuszczu podczas snu – magiczne diety, magiczne suplementy, magiczne ćwiczenia, magiczne urządzenia, magiczni trenerzy. Wszystko natychmiast, wszystko bez wysiłku. Dziś, choć żyjemy w epoce nauki, wiedzy i natychmiastowego dostępu do faktów, kolektywnie wciąż dajemy się łapać na haczyk szybkich efektów. Dlaczego?
Może to wcale nie jest kwestia głupoty. Może chodzi o coś znacznie głębszego: o wiarę w natychmiastowe rozwiązania, którą mamy zakodowaną w głowach od dzieciństwa. Od zawsze uczono nas, że jeśli bardzo czegoś chcemy, powinniśmy to dostać – najlepiej od razu. Świat nam sprzyjał: coraz szybciej przesyłaliśmy sobie wiadomości, coraz szybciej robiliśmy zakupy, coraz szybciej podróżowaliśmy, coraz szybciej konsumowaliśmy rozrywkę. Szybkość stała się miarą sukcesu. Nic dziwnego, że chcemy też szybko widzieć efekty naszych treningów, diety czy suplementacji.
Druga sprawa to nasza niecierpliwość. Żyjemy w czasach permanentnej stymulacji i porównań. Social media karmią nas wizerunkiem fit-ekspertów, którzy prezentują spektakularne metamorfozy. Mało kto pokazuje proces: pot, łzy, porażki, mikro-kroki. Widzimy efekt finalny – mięśnie, brzuch, uśmiech, sukces. Algorytmy podpowiadają: „Ona schudła 20 kg w 2 miesiące!”, „On wyrzeźbił sylwetkę bez diety!”, „10-minutowy trening zmienia wszystko!”. Wystarczy kupić e-booka, shaker, plan – i już. A my chcemy wierzyć, że to prawda, nawet jeśli w głębi duszy wiemy, że nie istnieją drogi na skróty.

Mimo że regularnie czytamy o konieczności cierpliwości i systematyczności, ludzki mózg – szczególnie ten współczesny, stymulowany przez tysiące bodźców – pragnie natychmiastowej gratyfikacji. Magia szybkiego efektu to ucieczka od dyskomfortu, od ciężkiej pracy, od nudy codziennych powtórzeń. Łatwiej przyjąć tabletkę, niż przemyśleć, ile naprawdę jemy i ruszamy się w ciągu dnia. Łatwiej zaufać reklamie, niż zaakceptować, że sukces buduje się przez miesiące, a nie w tydzień. Łatwiej kupić gadżet, niż wyjść na spacer codziennie przez pół roku.
Często sami trenerzy i „specjaliści” podsycają ten ogień, choćby z czystego wyrachowania. Bo szybkie efekty sprzedają się najlepiej. Kto chciałby kupić plan treningowy z reklamą „Efekty po 18 miesiącach regularnej pracy, braku alkoholu i 8 godzinach snu”? Kto kliknie w tekst „Schudniesz, jeśli przestaniesz jeść ciastka przez rok, a nie przez tydzień”? W świecie natychmiastowej gratyfikacji wygrywa ten, kto daje nadzieję na szybki przełom. Tu, niestety, winny jest nie tylko rynek, ale i my sami – bo bez popytu nie byłoby podaży.
Czasem wydaje mi się, że cała branża fitness, zbudowana na coachingu, kolorowych opakowaniach, porównaniach, transformacjach i nowych wyzwaniach, działa trochę jak współczesny show biznes. Im mocniejsze emocje i bardziej spektakularne obietnice – tym lepiej. Trzeba się wyróżnić, błysnąć, zdobyć uwagę. Nic nie daje jej więcej niż hasło: „Wystarczy tydzień, żeby zmienić życie!”. Ale co zostaje, gdy opadnie kurz i minie siódmy dzień? Najczęściej rozczarowanie, powrót starych nawyków, zmęczenie. I nowa pokusa, by poszukać kolejnego magicznego sposobu.

Jest w tym wszystkim coś głęboko ludzkiego. Z jednej strony rozumiemy, że sukces wymaga czasu, a z drugiej – nie jesteśmy gotowi zaakceptować tego, że życie to nie Instagram, a progres to nie wykres pionowo w górę. Chcielibyśmy zmienić się tu i teraz, bo świat tego od nas oczekuje i bo sami oczekujemy tego od siebie. W rezultacie, jak dzieci wierzymy, że może – tym razem – właśnie nam się uda. Tym razem suplement z reklamy naprawdę zadziała. Tym razem trening 10 minut dziennie wywoła rewolucję. Tym razem… A potem znów wracamy do punktu wyjścia, bogatsi w nowe rozczarowanie.
Nie chcę być hipokrytą – też nie jestem wolny od tej pokusy. Sam łapię się czasem na „szukaniu drogi na skróty”, na testowaniu nowych gadżetów, programów, diet, które mają zmienić wszystko. To część naszej natury. Ale może warto się zatrzymać i zadać sobie pytanie: dlaczego tak bardzo nie chcemy uwierzyć w zwykłą, nudną, systematyczną pracę? Może prawdziwa magia jest właśnie w powtarzalności, rutynie, codziennym wyborze zamiast jednorazowego „magicznego” triku?
Paradoksalnie, najskuteczniejsze rozwiązania są często najbardziej prozaiczne – i najbardziej ignorowane. Woda zamiast słodzonych napojów. Sen zamiast Netflixa do późna. 5 tysięcy kroków więcej dziennie. Kilka prostych ćwiczeń systematycznie. Efekt nie pojawi się po tygodniu – ale jeśli dasz sobie pół roku, rok, dwa lata – gwarantuję, że będziesz bliżej celu niż po dziesiątkach cudownych diet i spalaczy tłuszczu.
Wciąż szukamy magicznych sposobów na szybkie efekty, bo jesteśmy ludźmi – niecierpliwymi, spragnionymi sukcesu, wystawionymi na pokusę szybkich rozwiązań i presję społeczną. Ale im szybciej zaakceptujemy, że droga do zdrowia i sylwetki jest długą podróżą, tym łatwiej będzie nam znaleźć prawdziwą satysfakcję. Nie w magicznym sposobie, lecz w codziennym, małym wysiłku, który – o ironio – daje najbardziej spektakularne efekty.